Bez tytułu
...i wpadłam prosto w ramiona Pana Boga.
Nie wiedzieć czemu przypomniał mi się obraz ze "Szklanej zupy" J. Carrolla.
Zdążyłam poznać co znaczy sam nie swój. Sam nie sobą, sam wielką niewiadomą. Bo nie było mi dobrze, jakoś zamknięto, codziennie, rutynowo. I to nie kilka dni. Czego się nie wzięłam, jakiego naprawczego sposobu, nowego oczekiwania na coś, marzenia, muzyki, wszystko to tylko połowicznie zabijało pustkę.
Owszem, trochę myśli przewinęło mi się przez głowę. Najnowsze odkrycie, jest całkiem oczywiste-nie znoszę ciszy.
Inne? To te, które jakoś by pomogły znaleźć kompromis.
I w końcu stanęło na tym rozwiązaniu. Choć jakoś tak nauczyłam się już nie kierować emocjami, ale to rozwiązanie stało się dobre, wręcz podsumowujące.
Ogarniam myślami ostatniość. Jeśli jest codzienność, musi być ostatniość, jeśli jest wczasowicz, musi być przypadkowicz-przypadkowy widz. Najbardziej doszukuję się tego, co utraciłam. Być może niedługo najem się do syta poszukiwaniami odpowiedzi i znowu zechcę zwyczajnie. Życie to niesutanne dążenie do zmian.
Jadę jutro z M. i jego rodzicami. Przejeżdżają obok moich rodziców, więc chętnie się do nich wrzucę.
Zdążyłam polubić Stachurę i Kasię Nosowską. Zdążył zakończyć się miesiąc. Do ogłoszenia wyników matury 11 dni. Interesujące.
Odkąd żyję, kiedy spoglądam wstecz, czuję się jakbym była na szczycie góry, patrzę z góry, patrzę jako ktoś, kto już przebolał zmęczenie i czuje się po trosze znawcem tej góry. Jej zdobywcą. I choć mam świadomość, że to na pewno jest jedne z części trudno mi pozbyć się poczucia wyższości, własnej siły. A potem znowu się wspinam i czuję, że moja radość z poprzedniego etapu była niczym, była mżonką, właściwie.
A kiedyś wierzyłam w czarno-biały świat.
Jeżeli chodzi o starcie mnie i mojego ciała w miesiącu czerwcu to jest 1:1. Ja w niego aktywnością, ono we mnie odnowieniem choroby. No i znowu kilka dni przestoju.
Dodaj komentarz