"Nam strzelać nie kazano"
I choć potem nie miało mnie spotkać nic złego, to trafiła mi się rzecz, z gatunku tych, które się przytrafiają tylko mi. Zaowocowało to strachem, na szczęście, bezpodstawnym.
Sedno wyprawy miało miejsce w poniedziałek.
Przywitał mnie pocałunkiem Judasza. Ot, skurwysyn jeden. Zachowywałam się jakby sprawa nie dotyczyła mnie. Można to porównać do pojedynku na szpady, bo choć on spodziewał się, że jegoż słowa będę jeść mu z ręki, to wywodziłam go z siebie jegoż własnymi słowami. Tu się spisałam. Nie, ja spodziewam się jego zemsty, bo to człowiek innego pokroju niż ja. Co jest dziwne. Nie żywię do niego urazy, niech idzie swoją drogą. Niech nie rzuca we mnie nienawiścią, to ja w niego nie będę ironią, niech nie obraża, to się więcej nie spotkamy. Dwa spotkania na dziesiąciolecie to właśnie o te dwa za dużo.
Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,
żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.
Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.
Szukamy serca - bierzemy w rękę,
bo wojny są między ludźmi...
A potem msza. Spodobała mi sie bardzo, bo zdążyłam przemyśleć, przebrnąć, poukładać, nabrać sił życia i...zaufać.
Z krzyżem na drogę rozpoczęłam powrót. I jestem. Nie jadłam 18 godzin, spałam 4. Wróciłam.
Pierwsze, to telefon do Mamy. Że wróciłam nie na szczycie. Tęsknię za Małym. Zaczyna już mówić. Ach, żeby się we mnie wtulił!
Trochę mi jednak tak "nijako", że w stosunku do mnie-ja pokojowe dziewczę jestem-wyciągnięto artylerię tego typu.
wazne zeby potem poskladac sie do tzw kupy i isc dalej... na spotkanie innych...
Dodaj komentarz