Święta.
Koniec świąt. Mniej więcej tyle wynika z mojego powrotu. A duży bałagan po wyciągnięciu zapakowanych przez mamę rarytasów świadczy, że w tym domu jestem sama. Sprawia mi to ogromną ulgę, bo...ale to nieważne, to ta jedna, gorsza rzecz, która mogła nam zepsuć tamte święta, które się już skończyły. Przyznaje nieuzasadnioność moich obaw. Uśmiech Darka, ciepło Mamy i Babci, porozumienie z tatą, wujkowanie i ciotkowanie. Do tego mały pies i krysia-śmierdziel. I załowałam, że muszę wyjeżdżać. Dobrze, że nie uciekłam od tych świąt. Tylko o jednej rzeczy zapomniałam-o obiadaniu się. Tymbardziej, że mama nie dała mi zrobionej specjalnie dla mnie ulubionej sałatki. Pyszna. I makowca. Bo głupia powiedziałam, że nie chcę nieść. I wiśni w słoiczku. Ale mam wino od taty. I czuję się jak już jakaś zupelnie samodzielna osoba odwiedzająca własną rodzinę tylko w święta. A Darek tęsknił jak pojechałam. Mamy swój język. Mądry zamiast odpowiadać tak czy nie zaznacza tylko nie milcząc stwierdzając tak. I jak promienieją jego oczy. Dla mnie, dla nas. Tak ciepło było....Bo my rodziną jesteśmy. Chociaż nie wsyztsko nam się udaje, ale poradzimy sobie.
A dzisiaj wracałam pksami. Ile męczenia się i jak zimno. Potem zamiast żeby odpocząć jechałam do media marktu autobusem, który nie przyjechał. Potem na mszy. Dzisiejsze święto zawsze miało dla mnie jakieś szczególne znaczenie. Nie mogłam zrozumieć jak można było pozabijać tylu małych dzieciaczków. Teraz niewyobrażam sobie tego tymbardziej, kiedy wiem, co to znaczy towarzyszyć takiej kruszynce od samego początku.
Potem poszłam na spacer. Wyprosiłam się i wprosiłam się na sylwka, choć nadal chcę zostać w domu. Patrzyłam się na moje osiedle z góry i nawet zdążyłam się pokłucić.(kto, ja?). I nie zrobiłam tego, co chciałam.
Ale Święta były cudowne. Bo wszyscy blisko.