W niedziele można było smażyć jajka na moim czole. Było tak źle(tam jeszcze głowa, szyja i kości), że porcję obiadową dostałam od współlokatora, tym bardziej, że swój rosół ( zapomniałam o nim na 12 godzin) spaliłam. Na wieczór przyjechała do mnie przyjaciółka. Poszłam po nią na dworzec, powietrze jakoby mnie ozdrowiło. Na peronie pomyślałam, że to miłe, tak na kogoś czekać. Właśnie, jeśli chodzi o pociąg osobowy relacji Katowice-Kraków, to zawsze jedzie nim ktoś z naszego rocznika w LO. To chyba dobrze o nas świadczy.
S. Moja kochana. Czasami docenia się coś, co się oddala, choćby odległością i czasem. 2 i pół roku w jednej ławce, jeden tydzień wakacji spędzany wspólnie, jedna kłótnia po niej cisza aż na pół godziny- i tak się właśnie tworzą więzi. W domu S. pierwszy raz byłam po ukończeniu LO, w sumie parę razy, a jednak jej mama powiedziała kiedyś, nie dość, że w sumie mogę zostać na noc, to jeszcze, że S. mówi o mnie tak często, że chyba mnie zamelduje w związku z tym. S. jest dla mnie cierpliwa jak nikt.
Ale od momentu mojego "move to kra" nie to jest najważniejsze. Przy S. mogę być sobą, mogę mówić to co myślę, bez filtracji i nie być spiorunowaną wzrokiem, że niby nie wypada. S. wiedziała, co mogłam powiedzieć po skończonym biegu.
Wracając do niedzieli. S. ma talent do robienia zdjęć i widzenia tego, co ładne. Więc na rynku przerwa. I takie zastanowienie-te konie nas stratują czy nie. Było mi przykro, że jestem chora, i że zachowuję się jak facet, to znaczy marudzę. Przed wejściem do akademiku, bo generalnie nie jestem zorientowana, jeśli chodzi o wejściówki w dni powszechne, mówię do S.-udawaj jakbyś tu mieszkała. Jak wejdziemy, trzeba skręcić na prawo i potem jest winda. Więc waletowałyśmy. Ale wcześniej było wino i śmiech. Mam nadzieję, że S. też się podobało.
Rano stroiłyśmy się-ubrałam spódnicę(2. raz w kra i odkryłam swój typ makijażu) i poszłyśmy na pewną ulicę, bo ktoś miał swoje święto i skutkach na całe życie. Było wiele znajomych twarzy. Co do nas, to przeżywałyśmy razem z nim. S. nie zdążyła na żaden z dwóch pociągów, na który zaplanowała, wylądowalyśmy w pizzerii, okazało się, że mam 50%zniżkę-byłam z siebie dumna. Cały czas padał deszcz. Potem S. pojechała. Nawet żegnać ją mi się podobało.
Tak się złożyło, że nie poszłam na zajęcia. Po tym winie, to z moich symptomów tylko kaszel został, taki trochę bolący, ale w moim przekonaniu byłam już zdrowa. Niemniej jednak, trzeba było "posiąść" usprawiedliwienie. Od 18.30 czekałam w przychodzni lekarskiej. lekarz się spóźnił 40 minut, ale taki sympatyczny, że nie miało się złości na niego. Przyjął mnie o 21., a byłam chyba 6 od początku, a czekało jeszcze z 15 osób(kolejkę tą nazwałam bardzo komunistyczną). Spisał moje wczorajsze objawy, zbadał gardło, żartował, opowiadał o sobie, pogadaliśmy o jeździe na rowerach, zapewnił mnie, że jeśli biegam, to powinnam mniej chorować, powiedział, że spływa mi coś z zatok, przepisał czopki i zadał fundamentalne pytanie: od kiedy do kiedy zwolnienie. Więc mam tydzień wolnego. Wczoraj myślałam, że jako całkiem zdrowa, jednak dziś okazuje się, że na nie zasłużyłam.
Przynajmniej ponadrabiam zaległości materii innej niż uczelniane.