Bez tytułu
S. Moja kochana. Czasami docenia się coś, co się oddala, choćby odległością i czasem. 2 i pół roku w jednej ławce, jeden tydzień wakacji spędzany wspólnie, jedna kłótnia po niej cisza aż na pół godziny- i tak się właśnie tworzą więzi. W domu S. pierwszy raz byłam po ukończeniu LO, w sumie parę razy, a jednak jej mama powiedziała kiedyś, nie dość, że w sumie mogę zostać na noc, to jeszcze, że S. mówi o mnie tak często, że chyba mnie zamelduje w związku z tym. S. jest dla mnie cierpliwa jak nikt.
Ale od momentu mojego "move to kra" nie to jest najważniejsze. Przy S. mogę być sobą, mogę mówić to co myślę, bez filtracji i nie być spiorunowaną wzrokiem, że niby nie wypada. S. wiedziała, co mogłam powiedzieć po skończonym biegu.
Wracając do niedzieli. S. ma talent do robienia zdjęć i widzenia tego, co ładne. Więc na rynku przerwa. I takie zastanowienie-te konie nas stratują czy nie. Było mi przykro, że jestem chora, i że zachowuję się jak facet, to znaczy marudzę. Przed wejściem do akademiku, bo generalnie nie jestem zorientowana, jeśli chodzi o wejściówki w dni powszechne, mówię do S.-udawaj jakbyś tu mieszkała. Jak wejdziemy, trzeba skręcić na prawo i potem jest winda. Więc waletowałyśmy. Ale wcześniej było wino i śmiech. Mam nadzieję, że S. też się podobało.
Rano stroiłyśmy się-ubrałam spódnicę(2. raz w kra i odkryłam swój typ makijażu) i poszłyśmy na pewną ulicę, bo ktoś miał swoje święto i skutkach na całe życie. Było wiele znajomych twarzy. Co do nas, to przeżywałyśmy razem z nim. S. nie zdążyła na żaden z dwóch pociągów, na który zaplanowała, wylądowalyśmy w pizzerii, okazało się, że mam 50%zniżkę-byłam z siebie dumna. Cały czas padał deszcz. Potem S. pojechała. Nawet żegnać ją mi się podobało.
Tak się złożyło, że nie poszłam na zajęcia. Po tym winie, to z moich symptomów tylko kaszel został, taki trochę bolący, ale w moim przekonaniu byłam już zdrowa. Niemniej jednak, trzeba było "posiąść" usprawiedliwienie. Od 18.30 czekałam w przychodzni lekarskiej. lekarz się spóźnił 40 minut, ale taki sympatyczny, że nie miało się złości na niego. Przyjął mnie o 21., a byłam chyba 6 od początku, a czekało jeszcze z 15 osób(kolejkę tą nazwałam bardzo komunistyczną). Spisał moje wczorajsze objawy, zbadał gardło, żartował, opowiadał o sobie, pogadaliśmy o jeździe na rowerach, zapewnił mnie, że jeśli biegam, to powinnam mniej chorować, powiedział, że spływa mi coś z zatok, przepisał czopki i zadał fundamentalne pytanie: od kiedy do kiedy zwolnienie. Więc mam tydzień wolnego. Wczoraj myślałam, że jako całkiem zdrowa, jednak dziś okazuje się, że na nie zasłużyłam.
Przynajmniej ponadrabiam zaległości materii innej niż uczelniane.