Days before you came.
„Gdzie jest prawdziwe życie?(…)Miłość nigdy nie była wytchnieniem, raczej jedynym sensownym pretekstem, pozwalającym na kontynuowanie egzystencji, jednym z rzadkich narkotyków zdolnych złagodzić jego radosny pesymizm.(…)Więzień publicznie demonstrowanej pogody, gromadził przyjemnosci, dostarczał otoczeniu okazji do zabawy i śmiechu ze wszystkiego być może po to, by przekonać samego siebie, że życie nie zasmuca go aż tak mocno”(Autobiografia pewnej miłości)
Nie wiem dlaczego. Te słowa w pewny sposób odzwierciedlają moje podejście. Rzuciły mi się w oczy zmuszając do ponownego myślenia. Przede wszystkim środki stylistyczne(oksymorony?) radosny pesymizm. Bo można. Bo tak. Udowadnianie sobie. I ucieczka przed rutyną. Dlatego przestałam być smutna, bo to stawało się już nudne. Lubię mieć własny punkt widzenia. Nic na to nie poradzę. Ale jeden lipcowy tydzień nauczył mnie szanować chwilę. Przeżywać ją tak, żeby wspomnienia były przyjemne. Zastosowałam się do tego. Wymaga trochę samozaparcia.
Widziałam dzisiaj pewnego mężczyznę. Znam go z imienia i z przypadku. Coś mu się stało. Poukładany i pogodny dzisiaj sprawiał wrażenie roztargniętegi, nieuporządkowanego i zaniedbanego. Pogrążony w Pismie Świętym. My się nie znamy, a jednak się znamy. Widzę go raz na miesiąc, tak jak on mnie.Przez chwilę odbijałam się w jego oczach. To było dziwne, ja mu się przyglądałam. W pewnym moemncie zdałam sobie sprawę,że to są jego oczy i że patrzy na mnie, a ja odrobinę za długo. Chciałam coś powiedzieć, ale odwróciłam głowę. Bezsensowność sytuacji.
Uczę się uśmiechać.