Ah, te żale...
Siedzę. Jest wieczór. Czytam książkę z gatunku "lekkich". I nagle w głowie błyska-przecież nie poradzisz sobie.No właśnie, co ja sobie, do jasnej cholery wyobrażam? Że mi się uda? A czy ja pierwsza? Czy ostatnia? To wszytsko jest śmiechu warte. Nie i nawet nie chodzi o to, że upadanie traktuję czasem jako pierwszy krok do powstania. Bo co? Ja sobie w tej durnej łepetynie ułożę i tak będzie? Ha! Kto by tak nie chciał.
Jedynym plusem ej całej sytuacji może być chyba to, że nie tak jak ostatnio codziennie zamiast modlitwy szepczę coś nieśmiało"przepraszam" tylko mam zamiar dłużej porozmawiać. Będąc jednym ze standartowych ludzi-jak mi źle, to Boże gdzie Ty jesteś.
Aj, mam dosyć. Tego, że ciągle trzeba biec, byle doprzodu, tego, że moja odpornosć psychiczna nie jest taka, jaką bym sobie życzyła. I jeszcze kilku innych rzeczy.
ALe to nic. Bo co to może znaczyć w porównaniu z historią świata? I kogo to obchodzi? Historia jednej dziewczyny, która nie lubi swojego imienia...