I really feel
Widziałam dzisiejsze wschodzące słońce. Czerwona, ognista, życiodajna kula pojawiła się z za rogu i potem znikała. Należała do prawie ostatnich fragmentów wczorajszego dnia, skończył się punktualnie o 6 wraz z osiągnięciem wreszcie mojego ulubionego łóżka.
Jeszcze wcześniej echałam dwoma porannymi autobusami. Dużo ludzi nie śpi o 5. Lubię jechać autobusem z M.
Jeszcze wcześniej był poranek. Zaczynało świtać, śpiew ptaków, czasami nie trzeba innego, tylko samotność. Samotność jest potrzebna, samotnośc przychodzi nocą, którą nie śpisz, wtedy jednak jest zbyteczna, ale ona tak nie myśli, ona mnie lubi. Taka samotność ma bardzo wiele rozgałęzień, oplata nimi moje wspomnienia, a w nocy one krzyczą. To już pewne. Nawet nie zależy od ludzi, wśród których się jest.
Jeszcze wcześniej tańczyłam cza-czę, walca i tango na trawie pokrytej rosą. Wtedy jeszcze było bardzo zimno. Lubię z nim tańczyć. Po prostu lubię.
Wcześniej jeszcze były kiełbaski i zapoznawanie się. Niektórzy bardzo mili ludzie. Chciałabym ich jeszcze raz spotkać. Chwilę przed przyjazdem odkryłam zmęczenie, walczyłam z nim dzielnie. Był jeszcze pomaturalny prysznic na orzeźwienie i sama matura. Ja mam uraz do ciężarówek.
Piję kawę.
Chcę wiedzieć, czy to, co robię jest dobre i właściwe. Nie wiem, nie mam pojęcia. Zapytanie do tego, które pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie przeszkadza. Może to głos rozumu? Nie wiem. Znowu ten cholerny żal. Że mama tak daleko, że i starsi o wiele mieszkają z rodzicami. Że nie wiem przez to co zrobić z wakacjami. Że to ja decyduję. To nurzące. I zawsze te słowa „Rób tak, żeby było dobrze.” Już tyle trudnych decyzji z nimi w uszach.
W niektórych częściach mnie jestem człowiekiem zniszczonym za bardzo. Tego się nie da odbudować. Próbowałam.